Strony

wtorek, 31 lipca 2012

Dzień 18: Wach-san integruje się w pracy

No to po dówch tygodniach, czas wreszcie na moją imprezę powitalną!

Yakuwa-san był odpowiedzialny za spotkanie, na którym będziemy mogli poznać się bliżej z zespołem. Początkowo miało wypaść w środę ale dowiedziałem się od Noda-san, mojej przełożonej, że w środę jest impreza IAESTE(śmieszne, że to akurat w pracy się o tym dowiaduję) i musieliśmy przełożyć to na wtorek. Oczywiście nie mam powodów do narzekania, jedna impreza więcej nie zaboli. Niestety przez to nie wszyscy mogą przyjść ale cóż, będą i inne okazje.

Zbieramy się o 18(pomimo tego, że dzień pracy oficjalnie trwa do 17:35, to większość ludzi nie podnosi się przed 18) i wychodzimy. Zmierzamy do lokalu typu Izakaya, gdzieś niedaleko biura.

Wychodząc z budynku poznaję pierwszych dwóch "kolegów" z pracy(chociaż ciężko mi tak o nich myśleć, skoro wszyscy tu mają tytuły doktora i są po 40-tce ;) ). Okazuje się, że jeden z nich(chyba nigdy nie zapamiętam ich nazwisk....) był w Polsce przez trzy miesiące na wyjeździe biznesowym. Wspomniał, że bardzo smakował mu bigos(tu zakręciła mi się łezka w oku) oraz, że w czasie bożego narodzenia, trakt królewski w Warszawie jest bardzo piękny. Drugi z moich rozmówców to Tonouchi-san(dostałem od niego wizytówkę ;) ), który zajmuje się administracją systemami, czy jakoś tak(czytam jego rozprawę doktorską). Po drodze tłumaczę im jak wygląda edukacja w Polsce oraz jak to komunizm buduje przy pomocy biurokracji kolejne mocarstwo, jakim jest Unia Europejska. Człowiek, który był w Polsce, zauważa, że Polacy znani są z wysokiego wykształcenia w ścisłych dziedzinach(tu rozpiera mnie duma i oczywiście przytakuję). Ja także dowiaduję się, jak wyglądają studia w Japonii. Przeciętne studia trwają sześć lat(cztery plus dwa) i w zwyczaju jest robić potem zaocznie doktorat. Studia są płatne a po uzyskaniu tytułu magistra zazwyczaj duże firmy już na nas czekają w drzwiach uczelni(spotkałem też studenta, który już na studiach został zaakceptowany w jedej z dużych firm i czekają tylko aż skończy studia). Tutaj więc, w kulturze korporacji i wielkich firm studenci nie muszą specjalnie szukać firmy, w której mogą złożyć CV.

Trafiamy do lokalu i rozsiadamy się, ja jako gość(i jedyny "cudak"), siadam na środku stołu pomiędzy tymi, z którymi rozmawiałem przez całą drogę.

Jedyna kobieta to moja przełożona, pomarańczowa koszulka to polski wizytator(widać, że odbiega od pozostałych ;) ), najmłodszy z mężczyzn to mój opiekun a u szczytu po lewej to kierownik całego zespołu)

Wieczór upływa przyjemnie, rozmawiamy trochę o igrzyskach, które lecą w tle na telebimie. Okazuj się na przykład, że chociaż Judo pochodzi z Japonii, to na ostatnich igrzyskach ich zawodnicy nie odnieśli ogromnego sukcesu. Na stole pojawiają się różne przekąski, standardowo kawałki surowych ryb, jakieś kulki z ryżu i oczywiście piwo! Moje szczęście jednak sięga zenitu, kiedy na stół trafia...kiełbasa!! Oczywiście wszyscy wy fani Japonii, prawdziwi japończycy, choć bez paszportu, powiecie "Pojechałeś do Japonii i jesz kiełbasę?!". Odpowiem wam na to, że chociaż w Japonii kuchnia jest bardzo różnorodna i ciekawa, to jednak nie jest tak pożywna jak w Polsce i mojemu organizmowi najzwyczajniej brakuje tu mięsa. Kiełbasa to także po prostu mój ulubiony przetwór mięsny.

Kiełbasa!!! W dodatku dobra!
Stwierdzam, że poczułem się jak w domu, wywołując tym śmiech u wszystkich. Zajadam się więc dobrą japońską kiełbaską i odpowiadam na różne pytania typu "Co najbardziej zdziwiło mnie w Japonii". Rozowa schodzi także na alkohol i zostaję zapytany o to, czy próbowałem już sake. Odpowiadam że nie i zapytany czy chciałbym spróbować, mówię, że tak, ale tylko jeżeli ktoś napije się ze mną.
Po chwili na stół trafia butelka sake i kilka kieliszków, a właściwie charakterystycznych dla japończyków czarek.

Sake i rybka wygladajaca troche jak szyneczka

Mój towarzysz rozlewa sake i mam okazję po raz pierwszy spróbować sake! Okazuje się, że małą czarkę pije się jak wino, na kilka łyków, jednak czarka przypomina rozmiarem raczej kieliszek więc wypijając ją "na raz" wywołuję odgłos zaskoczenia u kilku osób ;)

Pierwsze sake w Japonii, kanpai!
Sake z założenia ma 20% mocy, jednak powiedziano mi, że to prawie na pewno nie jest prawdziwe sake i ma około 15%. Nie mniej jednak, sake jest bardzo smaczne jak na napój alkoholowy i zdecydowanie smakuje lepiej niż wino(to oczywiście subiektywna ocena). Przede mną więc jesz japońskie Shochu("szoczu"), które jest pośrednim alkoholem pomiędzy sake i wódką jeżeli chodzi o moc. Opowiedziałem Japończykom także o zwyczaju, który osobiście celebruję w Polsce, że pijąc z kimś, staramy się nie polewać sobie sami i zawsze dbamy o to, żeby nasi towarzysze mieli pełne kieliszki.

Mijają dwie godziny i zostajemy poinformowani, że możemy złożyć ostatnie zamówienie. Wynika to z tego, że w Japonii bardzo popularne są imprezy typu "pijesz ile chcesz" lub "jesz ile chcesz", które są ograniczone czasem, bo klienci po około dwóch godzinach najzwyczajniej najadają się i/lub sięgają limitu tolerancji alkoholu i przestają zamawiać więc lokale z góry zaznaczają, że płacimy z góry, róbta co chceta, ale wyjdźta za dwie godziny bo następni czekają.

Wszyscy stwierdzają, że są najedzeni i napici więc zbieramy się do wyjścia. Dzięki temu, że wciąż coś jadłem(a przede wszystkim dzięki kiełbasie ;) ) piwo i sake nie wywarły na mnie większego wpływu podczas gdy niektórzy z nas troszeczkę się zataczają a mój partner do sake śmiesznie mówi. Coż, już przed wyjazdem mówiono mi, że wielki naród Japoński przestaje być taki wielki kiedy siada się z nim do butelki, co chyba jest u nich genetyczne i nie wynika tylko z małej masy ciała. Taka sytuacja jednak wydaje mi się bardzo pozytywna, takie rozluźnienie u "starszych stopniem" w mojej obecności zmniejszy pewnie trochę dystans jaki panuje między nami z racji wieku, pozycji i kwestii kulturowych.

Rozstajemy się na stacji i zmierzamy do domów, wcześniej jeszcze dziękuję wszystkim za wieczór.

Do zobaczenia raniuchno w biurze!

poniedziałek, 30 lipca 2012

Dzień 15,16: Veni, Vidi, Fuji!



Otóż to, zdobyłem Fuji, najwyższy szczyt Nipponu!

W czasie lata, IAESTE w Japonii, tak jak i w wielu innych krajach, organizuje różne wyjazdy dla praktykantów. W dzień mojego przyjazdu zwiedzane było miasto Kamakura, którą to podróż musiałem pominąć z racji tego, że starałem się ogarnąć telefon i hotel(na szczęście Kamakura jest kilka przystanków z Kawaski więc na pewno tam dotrę). Tym razem jednak mam okazję zdobyć najwyższy szczyt Japonii a mianowicię górę Fuji!

Już jakiś tydzień przed wyjazdem zapisujemy się na wypożyczanie sprzętu a ja codziennie sprawdzam prognozę pogody. Zapisałem się na buty do trekkingu ponieważ do Japonii przyjechałem z nówkami sztukami adidaskami od reeboka, które kupiłem tuż przed wyjazdem i nie ma mowy, żebym w nich łaził jak są nierozchodzone(czyt. nie są zniszczone). W prognozie pogody jest jeszcze mały deszcz jednak nie zamierzam tak szaleć z wypożyczaniem dodatkowo wodoodpornych ciuchów z dwóch powodów: szkoda mi piniendzy i uważam, że deszczu w taką pogode raczej nie będzie. Jednak, żeby się na wszelki wypadek zabezpieczyć, pytam gdzie można kupić tanio jakiś plastikowy pojemnik na własną osobę. Kierowniczka wyprawy wskazuje mi sklep sieci "Tokyu Hands", który najbliżej mam w mieście Yokohama, kawałeczek od Kawasaki.

W piątek przed wyprawą wybieram się po pracy do Yokohamy, niestety robi się ciemno więc specjalnie nie pozwiedzam. Na stacji znajduję biuro informacji turystycznej, gdzie pobieram mapę Yokohamy, jednocześnie zauważając, że wszystkie atrakcje są dość daleko od stacji... No nic, tu też wrócimy kiedyś o brzasku.

Zatłoczona ulica w Yokohamie

Przechadzam się ulicami Yokohamy podążając za mapą aby w końcu trafić to kilkupiętrowego "Tokyu Hands". W przeciwieństwie do zewnętrzej strony budynku, tu jest klima, więc prędko z tąd nie wyjdę.

Na pierwszym piętrze są rzeczy typu walizki, parasole, rzeczy dla podróżników, odżywki i sklepik dla zwierząt. Na stronie internetowej napisane było, że na pierwszym piętrze jest także odzież wodoodporna jednak jej nie znajduję. Postanawiam się przejść po kolei po piętrach. Niestety tak jak na stronie rozkład był po ludzku, tak tu wszędzie tylko krzaczki. Przemierzam więc piętra z żarciem, z artykułami dla artystów, dla majsterkowiczów, dla imprezowiczów, dla ludzi z grubymi porfelami(albo bez portfela, bo i to można kupić) itd, itd. Niestety nie trafiam na poszukiwane dobro wieć zjeżdżam na dół windą. Okazuje się, że przy windzie jest informacja, toteż pytam, gdzie tu dostanę sztormiak? Pani wskazuje mi chyba jedyne miejsce, które pominąłem na parterze(czy też pierwszym piętrze, jak liczą japończycy) i oto staje mi przed oczami mnogość dóbr wodoodpornych. Patrzę na ponczo za 10 000 yen i dwuczęściowy kombinezon za 5 000 yen. Dzień wcześniej jednak, przeczytałem artykuł o tym jak ustawiane są dobra w marketach, t.j. że drogo przed oczami a taniocha przy kostkach. Toteż odrzucam dumę i kłaniam się przed sklepowym regałem. Strzał w dziesiątkę! Trafiam na dwuczęściowy kombinezon z PCV za 1000 yen! A poniważ przezroczyste jest sexy, to biorę i wracam do domu, posilając się po drodzę szejkiem z żelkami(niestety kubek wyrzuciłem dopiero w hotelu, bo nigdzie nie było śmietnika).

Następnego dnia postanawiam obudzić się o 10 ponieważ o 13 mamy się spotkać w Shinjuku, żeby odebrać sprzęt zanim reszta zbierze się o 13:30. Myślę sobie wstanę, zjem coś, może nawet wypiorę/wuprasuję ciuchy(a co!) i kupię jakiś prowiant na wyjazd. Budzę się o 9:45 więc standardowo, drzemka. Zamykam oczy by po chwili otworzyć je o 11:45. O k***a! Nooo to pojechałem... Szybki prysznic i sprint na pociąg(dotarcie do Shinjuku z Kawaski zajmuje godzinę), na szczęście plecak spakowałem wczoraj. Dojeżdżam na miejsce gdzieś 13:30-13:40 i wychodzę wyjściem południowo-zachodnim. Umówiliśmy się przy zachodnim więc nie jestem pewien czy to to bo nigdzie nie jest napisane, że jest jeszcze "po prostu zachodnie". Na chybił trafił udaję się do wyjścia ze stacji i trafiam na mapę, na której widać, że jednak jest i wyjście zachodnie, na szczęście niedaleko. Udaję się tam i już po chwili spotykam znajome twarze. Na szczęście nie ma jeszcze osoby, która ma z nami odebrać sprzęt więc oddycham z ulgą i pocę się jakby mniej(chociaż to ciężko stwierdzić przy 30 stopniach i 60% wilgotności). Gdy przewodniczka do nas dociera, zostawiam plecak i torbę z kurtką, której wcześniej jeden z praktykantów zapomniał z karaoke i podążamy do lokalu gdzie wydadzą nam sprzęt. Do lokalu mamy ze 400 metrów, to mały pokoik w bloku, wypełniony sprzętem dla podróżników. Możemy przymierzyć i wybrać, a że berzowe, a że brązowe, a że dwa lewe, a że prawe itd. itd. Chyba nikt nie wziął w końcu butów w takim rozmiarze, jaki początkowo założył zapisując się na listę. Musimy szybko wracać bo zaraz mamy autobus. Żwawym krokiem zmierzamy więc na przystanek autobusowy. Docierając tam, widzimy jak odjeżdża nasz autobus, z praktykantami, którzy nie wypożyczali sprzętu... Kiedy podnieśliśmy już szczęki z chodnika, nasz przewodnik wytłumaczył nam, że autobus okrąży budynek i podjedzie na inny przystanek, co też ma miejsce. Wsiadamy i ku memu wielkiemu uradowaniu trafiam na swój plecak, który jeden z praktykantów, Franz, był uprzejmy dla mnie wziąć. Ale gdzie torba?! Franz nic nie widział, trochę mnie to martwi bo nie dość, że były tam nie moje rzeczy, to jeszcze kurtka miała zostać użyta do wspinaczki... W drodze Ingeborga mówi mi, że widziała jakąś torbę zgodną z moim opisem i że jest w bagażniku, co mnie trochę uspokaja.

Docieramy do Shege...Shuji...no gdzieśtam i mamy chwilę zanim przesiądzeiemy się w drugi autobus. Zmierzamy więc do najbliższego marketu(śniadanie!) na zakupy. Już przy samym wejściu chwytam garść snickersów, którę są swego rodzaju bateriami(to udowodnione zostało naukowo przy wchodzeniu na najwyższy szczyt macedonii, Korab) i bardzo pomagają zmęczonym mięśniom przejść jeszcze te parę metrów. Dorzucam kanapki w ramach śniadania, gorący kubek, bo słyszałem, że będzie opcja zdobycia gorącej wody na szlaku, oraz kilka ryżowych kulek i butelek z wodą. Spożywamy co tam kto kupił i wracamy na przystanek aby przesiąść się w drugi autobus, już do piątej stacji na górze Fuji (jest ich na niej z dziesięć), która znajduje się na 2400 m.n.p.m. Po wyjściu(wysiadnięciu?) z autobusu mamy godzinę na aklimatyzację, musimy też poczekać na naszych przewodników, którzy jadą samochodem i mają dla nas rękawice i latarki. Wchodzę z Hamzą do kantyny, bo jako Tunezyjczyk, właśnie ma ramadan i dopiero od 19 może pić i jeść i widać po nim, że nie najlepiej mu z tym. Standardowa sytuacja, automat z bilecikami, znajdujemy curry(jedyne 950 yen, czyli conajmniej 2x normalna cena), ja dobieram kawę i siadamy. Po zdjedzieniu wracamy do pozostałych, wciąż oczekując na przyjazd japończyków.

Hamza powiedział, że ważne że były tanie

Ghetto u stóp Fuji
W końcu docierają do nas i nasi drodzy japończycy. Okazuje się, że wklepali zły adres w GPS(ach ta technologia). Rozdają nam rękawiczki oraz światełka. Oficjalnie miały to być latarki "naczołowe", niestety jednak dostajemy "doręczne", co niezbyt mi się podoba, bo liczyłem na to, że będę miał wolne ręce i może porobię jakieś zdjęcia po drodze. Zachodzę więc do sklepu, żeby sprawdzić po ile mogę kupić właściwe oświetlenie, cena 2000 yen powoduje jednak, że latarka którą mam wydaje się całkiem w porządku...

Jest koło godziny dwudziestej, trochę musieliśmy poczekać więc praktykanci stiwerdzają, że chcą już ruszyć i tak wyrusza pierwsza grupa. Zdecydowałem się zostać z Hamzą i japończykami, którzy także chcą się zaaklimatyzować i zjeść coś po podrózy. Wracamy więc do kantyny i rozmawiamy sobie przy jedzeniu.

Yui i Banri wcinają. Jedzenie klusek pałeczkami to dla mnie jakaś dyscyplina olimpijska...

Zdejm te rękawiczki, człowieku!

Dochodzi dziewiąta więc decydujemy, że powinniśmy już startować, Szybka zbiórka i jazda... Już na początku trasy widoki są świetne bo w oddali widać panoramę miasta nocą, co robi niezłe wrażenie. Dodatkowo gdzieś w oddali jest burza, więc co jakiś czas niebo rozświetla odległy piorun(odległy na tyle, że nie dociera do nas grzmot).

Tędy!

Dotarcie do szóstej stacji zabiera nam około godziny. Postanawiam się przebrać(co potem okarze się złym pomysłem) bo i tak wziąłem kilka koszulek a komfort podróży jest bardzo ważny ;)

Bo jeszcze ktoś zemdleje czy coś ....

Na szóstej stacji pobieram także mapkę góry z oznaczonymi stacjami i założonym czasem przejścia. Dochodzimy do siódmej stacji z dobrym czasem, jak narazie droga ma formę zyg-zaka z małych kamyczków czy wręcz żuzłu, zobaczymy jak będzie wyżej. Pomiędzy stacjami są jeszcze górskie hatki gdzie można przenocować(o ile wcześniej zrobiło się rezerwację) czy kupić(im wyżej tym droższe) jedzenie oraz gdzieś usiąść czy wręcz się położyć jeżeli jest miejsce. To co mnie zafascynowało to fakt, że ludzie na 3000 m.n.p.m. palą papierosy...Powietrze chyba nie jest w takim razie zbyt rozrzedzone. Powyżej ósmej stacji robi się trochę gorzej, okazuje się, że jesteśmy trochę w plecy z czasem ale powinniśmy się wyrobić akurat na wschód słońca. Zatrzymujemy się na stacji 8.5, gdzie staramy się spożyć coś ciepłego, jak do tej pory na każdym postoju spożywałem batonik, co oprócz dozy endorfin, dostarczało moim mięśniom cukru, dzięki czemu łatwiej było się podnieść po chwili odpoczynku. Nie wiem czy coś źle zrobiłem, ale zupa instant smakuje obrzydliwie a po zamieszaniu nawet makaron się rozpada. Ale cóż, warto zjeść coś ciepłego więc wmuszam w siebie połowę zawartości kubka a resztę wylewam w toalecie. Zaczyna wiać więc zakładam kurtkę jednak wciąż idę w krótkich spodenkach. Powyżej stacji 8 zaczynają się już skały i większa stromizna oraz więcej łańcuchów i lin, które wyznaczają trasę. Ku memu zdziwieniu bardzo niewielu ludzi używa ich aby sobie pomóc, co przecież odciąża nogi i znacznie przyspiesza wejście, pozawalając nadrobić stracony na odpoczynku czas. Nie wędrujemy już w zwartej grupie, każdy odpoczywa i przemieszcza się własnym tempem. Sprawdzając czas na stacji 8.5 powinniśmy dotrzeć na szczyt dokładnie na wschód słońca, jeżeli utrzymamy tempo.

Mijając stację dziewiątą, dopada mnie konkretne zmęczenie, idę na prawdę powoli(o ile do tej pory moje tempo można było nazwać inaczej). Do stacji ósmej mogłem iść swoim tempem i wystarczyło, że trzymałem się kilku prostych zasad:
  • rób małe kroki(nie staraj się podnosić nóg za wysoko) i przedkładaj zrobienie trzech małych kroków nad jeden duży(to w przypadku schodów na ścieżce, które można było ominąć idąc zboczem tuż obok zamiast wspinać się na każdy schodek)
  • oddychaj równo z krokiem
  • nie gadaj i patrz pod nogi bo wypadniesz z rytmu
Dzięki tym zasadom po równej ścieżce można iść praktycznie bez przerw(coś jak marszobieg po płaskim terenie). Tu jednak nie można już iść swoim rytmem po w miarę płaskiej powiechni ale trzeba dopasować się do skał, po których się wspinamy. Podejżewam, że zostałem z tyłu ponieważ na długo się zatrzymałem.


wschód tuż tuż





Robi się wietrznie i zimno więc zakładam długie spodnie i pancerz z PCV w ramach osłony przed wiatrem. Niebo powoli robi się jasne i orientuję się, że nie zdążę na szczyt. W okół mnie pełno jest jednak ludzi, którzy nie wybierają się na szczyt, żeby zobaczyć wschód(to w końcu tylko jakieś pięćdziesiąt, może 100 metrów nad nami). Część pewnie tak jak ja się spóźniła, wielu jednak było na to przygotowanych bo siedzą, lub wręcz leżą przykryci termoizolacją w zakamarkach skał gdzie zbytnio nie wieje. Postanawiam więc iść w ich ślady i znajduję przytulne miejsce, osłonięte z jednej strony. Siadam i czekam na wschód. Staram się robić zdjęcia i tu(znając moje szczęście), gaśnie mi aparat. Baterie! Wyjmuję nowy komplet z plecaka i gdy próbuję wyjąć stary z aparatu, wszystkie baterie upadają mi na ziemię. No nic, taka karma, już się przyzwyczaiłem. Zanim słoneczko się pokaże zostało jeszcze kilka minut więc spokojnie staram się dobrać zestaw działających baterii. Udaje mi się to i po chwili słychać pierwszy odgłos oznaczający, że zdjęcie zostało zrobione.






To chyba najlepsze zdjęcie jakie zrobiłem


Staram się robić zdjęcia i jednocześnie wchodzić wyżej. Dopada mnie jednak jakieś dziwne uczucie. Robi mi się niedobrze jednak nie na tyle, żebym się porzygał. Zastanawiam się, co może być przyczyną? Choroba wysokościowa? Przewiało mnie w mokrej koszulce? Czy może niepotrzebnie zjadłem tą zupkę? Co by to nie było, mam problem i ledwo mogę iść dalej. Co dwa kroki muszę przystawać i odpocząć. Na szczęście takie właśnie jest tempo bo po wschodzie wszyscy, jak jeden mąż, podnieśli się i zmierzają do bramy na szczycie i korek jest taki, że aż obsługa szczytu schodzi kawałek w dól, żeby kierować ogromną gąsienicą, która niesamowicie wlecze się na ostatnich kilkudziesięciu metrach. Na jednym z zakrętów wychodzę za linkę znaczącą szlak i siadam na kamieniu podziwiając widoki i walcząc ze zmęczeniem i nieprzyjemną dolegliwością. Kawałek pode mną znajduje się ścieżka łączaca szlaki w górę i w dół, trochę większy kawałek nade mną znajduje się szczyt... Zakładam, że to co mi dolega to choroba wysokościowa(co nigdy mnie dotąd nie dotyczyło) i zbliżam się do decyzji o zejściu na dół(w końcu zobaczyłem wschód, szczyt jak szczyt a nie ma ze mną nikogo, kto ma butlę z tlenem). Przyglądam się jednak tym wszystkim ludziom, którzy obok mnie ślimaczą się na górę i przypominam sobie, że przecież ludzie ciągną tu nawet takie karyple po cztery lata a ja nie przeleciałem połowy świata, żeby teraz odpaść. Zostawiam sobie jeszcze chwilę do namysłu ponieważ ludzie wciąż niesamowicie się wloką a ja nie wytrzymam stania w tej kolejce. Po jakimś czasie niedaleko mnie schodzi drugi przewodnik i pomaga rozładować korek. Nie wiem ile czasu mija odkąd sobie usiadłem ale postanawiam podejść wyżej i zapytać go, czy ma może butlę z tlenem, żeby sprawdzić czy miałem rację i czy może poprawi mi się, bo szczyt już tuż tuż.





Znów wychodzę za linkę i podchodzę do człowieka stojącego na dużym kamieniu i mówię, że źle się czuję i czy ma może butlę z tlenem. Odpowiada mi że on nic nie ma i że muszę poszukać butli na szczycie. No tak, dzięki za pomoc... Staram się zapomnieć o tym jak się czuje i bez postojów człapać ku górze, żeby gdzieś usiąść i niech się dzieje co chce. Po jakimś czasie podnoszę wzrok i od razu czuję przypływ energii bo przede mną brama na szczyt!



Jeszcze kilka kroków!

Przechodzę przez bramę i siadam na schodach tuż za nią, nieco oszołomiony gapię się przed siebie i staram się nie zasnąć, podziwiając fantastyczny widok jaki rozpościera się za bramą.


Móóóój jest ten kawałet tych schodów!
 Powoli robi mi się lepiej więc prawdopodobnie przewiało mnie zanim się cieplej ubrałem. Gdy już dobrze się czuję, patrzę na zegarek. Na szczyt dotarłem o godzinie siódmej, dwie godziny po wscodzie słońca.


Wchodzę po schodach a przede mną kupa ludzi i jakiś obelisk. Siadam sobie więc przy nim i rozglądam w około. Po chwili słyszę obok mnie "No, nareszcie, teraz to chyba do Częstochowy pójdę na kolanach". Polak! Na szczycie Fuji!? Rzucam w eter "To chyba jednak łatwiejsze niż Fuji". Patrzymy się na siebie i zaczynamy się śmiać. Tak oto poznaję dwójkę studentów z Polski. Ona studiuje japonistykę, on ... nie. Przyjechali do Japonii na jakąś konferencję i tak spędzają wolny weekend. Pobyt na szczycie zaczynają od fajeczki a ja patrzę na zegarek i widzę, że mam niecałą godzinę na szczycie by potem zdążyć na autobus powrotny. Proszę rodaków o zrobienie zdjęcia i idę się rozejżeć.


Veni Vidi Fuji!
Na szczycie nie ma specjalnie nic nadzwyczajnego(z wyjątkiem widoków) kilka chatek z jedzeniem i suvenirami w niebagatelnych cenach a nawet i automat z napojami dali radę tu wtargać. Fuji to wulkan więc zaraz za chatkami znajduje się krater.


Chatnia z pamiątkami
Krater Fuji

Heaven, I'm in heaven...
 
 

Moją uwagę w tłumie przykuwają jednak... Power Rangers! Wygląda na to, że kilka osób w kostiumach dotarło na szczyt ;)

Red
Yellow

Patrzę na zegarek i na mnie już czas, znajduję ścieżkę i rozpoczynam zejście o 7:50.


Powrotnej drogi już czas...

Droga powrotna przebiega na tyłach chatek i składa się z żużlowego zygzaka...

...sporadycznego śniegu(lub wręcz lodu)...

...i bunkrów
Jak wspomniałem w opisie zdjęcia, droga w dół to dłuuuugi zygzak o żużlowej nawierzchni. Na każdym zakręcie jest znacznik z numerem, co pozwala nam umieścic się na trasie i sprawdzić pozycję na mapie a co jakiś czas jest tam też znak pokazujący dokąd prowadzi ten szlak i ile czasu pozostało do różnych miejsc docelowych(m. in. do piątej stacji). Po mniej więcej czterdziestu minutach docieram do pierwszego znaku na którym czytam, że do piątej stacji mam 170 minut. Jest gdzieś 8:30 a autobus odjeżdża o 11:30 więc to mnie nie satysfakcjonuje. Muszę przyspieszyć i nie mogę tyle odpoczywać. Na szczęście żużel jest dość głęboki więc bardzo łatwo można sięp po nim przemieszczać z dużą prędkąścią przy odrobinie poczucia równowagi. Większość ludzi stawia małe kroki nie chcąc się potknąć przez co opierają się sile grawitacji i straszliwie obciążają nogi. Mój sposób to duże kroki(ale nie bieg) i poddanie się sile grawitacji. W ten sposób szybko i przy minimalnym zużyciu energii przemieszczam się sprawnie w dól nadrabiając cenne minuty w stosunku do czasu na znakach(początkowo miałem dorzeć na dół o ~11:30, dwa znaki dalej już o ~11:25).





Koniec zyg-zaka!




Zygzak ostatecznie kończy się już poniżej linii drzew. Patrzę na zegarek i mam ponad pół godziny zapasu!! Udało się(o ile znaki właściwie określały czas potrzebny do osiągnięcia celu)! Postanawiam więc chwilę odpocząć po czym ruszam już w miarę prostą drogą do piątej stacji. Po drodze wypełniam jeszcze ankietę na temat Fuji dla jakiejś grupy badawczej. Jestem ogromnie zmęczony ale dają butelkę wody, więc nie potrafię odmówić.

Człap, człap, człap,     człap,            człap,                         człap...

budynki!cywlilizacja!

Człap,Człap,Człap,Człap,Człap, Jestem!

Docieram do stacji i doczłapam się do przystanku autobusowego. Oczywiście wszyscy już tam są. Padam na ziemię i błagam Javiera o przyniesienie mi butelki coli z automatu. Wypijam colę i nic więcej mnie nie obchodzi. Patrzę na zegarek, ha!, pół godziny przed czasem, a miałem nie zdążyć. Pobiłem pewnie jakiś rekord prędkości na żużlu. Pakujemy się do busa i spowrotem do Tokyo.

Po przyjeździe do Shinjuku w Tokyo, idę jeszcze na obiad z dwójką Japończyków, którzy byli z nami w autobusie a potem oddać buciory.

A potem już tylko, japońskim zwyczajem, kimono...



czwartek, 26 lipca 2012

Dzień 12: Biegnąca restauracja!

Początek tygodnia upływa dość rutynowo, trochę czytania w pracy, wieczorem jakieś spotkanie z praktykantami. W środę jednak, uwamiamy się na wyjście do "biegnącej restauracji"(niestety nie pamiętam japońskiej nazwy). Nazwę pochodzi z tąd, że w restauracji siadamy wszyscy przy ladzie w środku której soi sush-master a nad ladą przesuwają się dania jakie możemy wybrać.Musimy chwilę poczekać, bo przed nami kolejka, w międzyczasię robię więc kilka zdjęć.

Lada a w środku sushi-master



Niektórzy podchodzą do posiłku z pewną nieufnością...

Tubylcy także wykazują umiarkowaną radość z powodu wypełnienia restauracji obcokrajowcami

Ale co tam, dobrze, tanio...

...i w dobrym towarzystwie!
Nareszcie znajduje się dla nas miejsce, obsługa wskazuje nam taborety, siadamy i przyglądamy się specyjałom na taśmie. Chcąc coś zjeść, albo zdejmujemy talerzyk "z taśmy", abo wskazujemy na etykietę, która jest stawiana na pustym talerzyku i czekamy na naszą porcję. Zaczynam więc od "dużo tanio" bo jestem głodny i nie mam specjalnie ochoty na eksperymenty. Trafia do mnie więc sushi w wersji "kalifornia" i zupa Miso z krabem w środku.

Pierwsze starcie z sushi w japonii
 Na drugi ogień idą krewetki, które przyklejone są do ryżu przy pomocy wasabi. Nigdy nie byłem fanem krewetek, ale dobre to ;)
To już niech będą te krewetki...
 Trzecie podejście to chyba był tuńczyk z jakąś pastą, już nie pamiętam ;(


Wszystkiemu przygląda się i tłumaczy Dominika, nasza polska ekspertka od sushi(pracuje w restauracji z sushi w Polsce)
 

Chyba już się najadłem, czas na zupę z krabem.

Zupa miso z krabem

Tak wyglądało podsumowanie mojego posiłku
 Sushi master zauważa jak biorę głęboki oddech, bo jestem już w pełni najedzony, oboje uśmiechamy się do siebie i kłanie mi się zadowolony a ja pokazuję, że ja także jestem zadowolony przy pomocy podniesionego kciuka. Podnoszę się, dziękuję i do kasy. Skąd wiadomo ile płacę? To akurat sprytnie roziwiązano przy pomocy talerzyków. Jasne talerzyki to 120Yen, ciemne 240Yen. Ja jadłem tylko z jasnych więc w sumie nie przekraczam 800Yen, a jestem zdecydowanie najedzony.


Jeszcze zdjęcie grupowe, I do domu.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Dzień 8,9: Karaoke!

Umówiliśmy się dzisiaj na obchodzenie urodzin Rie, czyli osoby odpowiedzialnej za wszelakie dokumenty i komunikację fima-praktykant zanim ony student przyjedzie do kraju. Spotykamy się "pod psem" czyli przy posągu Hachiko na stacji Shibuya. Jak zwykle trochę się spóźniam jednak ku mej ucieszie nie tylko ja, bo brakuje najważniejszej osoby, a więc samej Rie. Mam więc chwilę, żeby nacieszyć się widokiem Shibuya, dzielnicy popularnej ze względu na ilość sklepów oraz ogromne skrzyżowanie.


Yuki zbiera grupę i zabiera nas do "klubu" karaoke czy jakkolwiek to nazwać. Lokal mieście się na kilku miejscach jakiegoś bloku. Na jednym z pięter jest recepcja podczas gdy na 2-3 pozostałych są pokoje do karaoke. W każdym pokoju jest miejsce dla 6 do 9 osób, stolik, telewizor i kontroler do karaoke, t.j. coś niby iPad do wybierania piosenek. Każdy może sobie znaleźć piosenkę i wstawić do kolejki po czym zaśpiewać. To coś zupełnie odmiennego od karaoke w Polsce, gdzie na początku śpiewają 1-2 osoby, a potem z kolejnymi kolejkami, cały lokal. Tutaj ludzie bawią się w mniejszych grupach, za to używają dodatkowo tamburynów oraz grzechotek.

Pokój do karaoke

Pilot do karaoke
Dodatkową ciekawostką jest to, że płacimy z góry za godzinę (1300 yen/osoba), ale mamy za to drinki do woli z dostawą, tj. mamy telefon w pokoju. Przeczesujemy więc ulubione utwory wszystkich zgromadzonych(od piosenki z DragonBall'a, przez chińskie ballady do angielskich standardów typu "Yellow submarine") nie żałując sobie przy tym piwa. Mam okazję poznać praktykantów z Chin, których do tej pory nie spotkałem jak i byłych członków IAESTE Tokyo, którzy chętnie z nami rozmawiają i chcą usłyszeć jak śpiewamy ;)

Czas jednak szybko mija i musimy się zebrać, wychodząc, Rie dostaje od polskiej ekipy przywiezioną przeze mnie żubrówkę oraz chińskie zupki, o które poprosiła ;) Nie jesteśmy oczywiście jedynymi, którzy obdarowywują solenizantkę, przez co ta opuszcza lokal objuczona dokładnie wszelkim dobrem. Przed lokalem odśpiewane zostaje "happy birthday to you" i zaczynamy się rozchodzić. W polskiej ekipie powstaje jednak pomysł aby zostać w Shibuya i imprezować "do pierwszego metra" zgodnie z naszym zwyczajem.

Zbieramy grupę chętnych i zaopatrujemy się w sklepie po czym wracamy do Hachiko gdzie siadamy sobie pod posążkiem i zaczynamy rozmowę. Po północy jest tam pusto, zostają tylko śmieci, chociaż do(bardzo rzadko spotykanych w Tokyo) śmietników jest z 10 metrów i oczywiście my. Siedzimy i rozmawiamy(trochę o życiu i o śmierci) napawając się jednocześnie widokiem telebimów na skrzyżowaniu przed nami.

Po jakimś czasie spotykamy parę australijczyków z Brisbon, którzy szukają autobusu do jakiegoś klubu jednak nieskutecznie. Są zdesperowani żeby poimprezować ponieważ niedługo wyjeżdżają, podrzucamy im więc pomysł karaoke. Zostajemy zaproszeni, bo we dwójkę to niezbyt fajna zabawa. Wyruszamy więc spowrotem tam skąd przyszliśmy i po ustaleniu, że jest czynne, wchodzimy na górę i zajmujemy pokój. Okazuje się, że dostaliśmy pokój z jakimś innym modelem pilota, który jest tylko po japońsku i ma jakieś dziwne menu do wyboru piosenek. Idziemy do recepcji aby zapytać się jak to działa i dostajemy ogromną książkę telefoniczną z numerami piosenek które trzeba wklepywać. Stwierdzamy, że to zabawne ale wolimy ten "lepszy" pilot i prosimy o zmianę pokoju lub pilota. Dostajemy więc nowy pokój i zaczynamy powtórkę z rozrywki. Akurat lubię się bawić przy karaoke więc wieczór upływa wyśmienicie z wyjątkiem faktu, iż Polak nie jest przyzwyczajony do faktu, że płaci z góry i może pić ile chce. Ponieważ nie musząc płacić za każde piwo, nie liczę ile już wypiłem, po rozstaniu ledwo trafiam do domu...Niedziela jest najgorszym dniem mojego pobytu w Tokyo, niestety nic wartego opisania się nie wydarzyło ...