Strony

środa, 18 lipca 2012

Dzień 5: Pierwsze spotkanie z innym praktykantem


Przychodzę do pracy, tym razem na 8:50, jak wszyscy. Okazuje się, że przed 8:50 światła na piętrze są zgaszone a Ci, którzy się nie wyspali, leżą na biurkach korzystając z ostatnich minut na drzemkę. O 8:45 grają dzwoneczki i zapala się światło a pięć minut później, zdzwiko. Wszyscy jak jeden mąż na baczność i patrzą się na swoich przełożonych, ja oczywiście nie wstaję, bo nie wiem o co chodzi i nikt mi nie tłumaczy. Okazuje się, że to poranny briefing, przełożeni mówią zespołom co i jak, czasem mówi ktoś z zespołu. Po briefingu załoga wraca do komputerów i zaczyna się normalne biurowe życie czyli stukanie w klawiatury i spotkania w boxach. Jednak już po godzine kolejna nowość(wczoraj o 10 mnie jeszcze nie było na piętrze), zaczyna grać muzyczka i jakaś pani coś do nas mówi. Tak w tej firmie wyglądają te legendarne ćwiczenia fizyczne w pracy, kto chce to tam sobie macha przysiady czy tam wymachuje rękami, a pani im liczy powtórzenia.

Przy obiedzie przysiada się do nas znajoma Yakuwa-san'a ale jej nazwisko niestety nie pozostaje mi na długo w pamięci. Ona też mówi nienajgorzej po angielsku(jak na japońskie standardy) a w tandemie z moim opiekunem, nie ma takiego zdania, którego nie mogą wspólnie ułożyć. Zauważam, że potwierdza się to co gdzieś przeczytałem przed wyjazdem. Wygląda na to, że tu mówienie z jedzeniem w ustach nie jest jakimś ogromnym nietaktem i nikt nie robi z tego wilelkiego halo a żeby było śmieszniej zdarza się to właśnie kobiecie.

Dzień w pracy upływa mi na czytaniu książek i pisaniu kodu. Trochę papierkowej roboty z Noda-san ale za to dostałem wypłatę za te dwa tygodnie lipca, które pozostały do przepracowania. Piniondze dostaję w kopercie, gotówką, tu nikt chyba nie lubi kart płatniczych...

Po pracy zdzwaniam się z Dawidem, praktykantem polskiego pochodzenia chodź z niemieckim adresem. Zmierzając na pociąg postanawiam pójść dziś inną ścieżką. Do tej pory chodziłem wzdłuż dużych ulic, bo łatwiej zapamiętać, ale za to trochę na około, tym razem staram się iść najkrótszą drogą i nie żałuję gdyż przechodzę obok "La Citadel" czyli klubu, hotelu i kasyna, otoczonych brukowaną ulicą i drzewami.






Spotykamy się z Dawidem w mieście, łazimy, wymieniamy spostrzeżenia na temat Japonii i robimy zdjęcia wierzowców. W międzyczase zahaczamy o sklep i zaopatrujemy się w piwo, wszakże skoro można tu pić na ulicy, to trzeba korzystać. Po chwili w oknach przeszklonych wieżowców zaczynają odbijać się błyskawicie i dopada nas deszcz. Jest to dla nas zbawienie bo temperatura waha się wokoło trzydziestu stopni także w nocy a wilgotność jeszcze ~70%. Spada więc temperatura, rośnie wilgotność, tylko szkoda że stoimy  na środku chodnika a do metra jeszcze kawałek...






Trafiamy do metra i tu znów coś dla mnie niezrozumiałego. Na peronach i w pociągach, wszystko napisane jest "po ludzku" obok japońskiego, ale na mapach, które są przy automatach z biletami jest tylko japoński, więc nie mam pojęcia, który bilet kupić. Z opresji wybawia mnie Dawid wyjawiając mi tajemnicę, iż na każdej stacji jest automat, przy pomocy którego możemy dopłacić na końcowej stacji, jeżeli kupimy "zbyt tani bilet"!! Kupuję więc najtańszy i zadowolony z siebie wracam do domu.

Automat, w którym możemy wyrównać cenę zbyt taniego biletu na końcowej stacji, bo inaczej nie przejdziemy przez bramkę

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz